SEPE NA FILIPINACH ( NIE TYLKO OMURALACH)

Zawsze uważałem, że Sepe jest nie tylko zdolnym malarzem, ale ma niesamowitą zdolność opowiadania o swojej twórczości i otaczającym go świecie. W końcu udało mi się go namówić na reportaż z kilku ostatnich miesięcy, które spędził na Filipinach. Zdecydowanie polecam.

Z początkiem 2019 roku przywiało mnie na Filipiny. Powiedzieć o tym wyspiarskim kraju, że zdecydowanie różni się od naszego to nie powiedzieć nic. Ponad 100 mln mieszkańców (13 miejsce na świecie pod względem gęstości zaludnienia) jest tu regularnie nawiedzanych przez wszelkie możliwe kataklizmy – tajfuny, trzęsienia ziemi, wybuchy wulkanów, powodzie, tsunami a od 2016 roku także prezydenta Rodrigo Duerte. Pan Rodrigo (wcześniej jako burmistrz wyspy Davao) wsławił się min. bezkompromisową walką z narkotykami. Uznając najwyraźniej wyroki dożywocia za niewystarczające, powołał tzw. Szwadrony Śmierci, które bez zbędnych ceremonii rozstrzeliwują na ulicach złapanych dilerów i narkomanów (czyt. użytkowników).

Wcześniej z resztą mordował ich osobiście (przyznał się do 3 zabójstw, zarzuca mu się dokonanie co najmniej 200 i bycie odpowiedzialnym za ponad 9400). Oskarżony przez Amnesty International o łamanie praw człowiek wystosował takie oto oświadczenie: „Jeśli któryś z obserwatorów  AI pojawi się w moim kraju, osobiście rzucę go krokodylom na pożarcie”.

Każdy przedmiot ma tu kilka żyć. O takim poziomie recyclingu hipsteriada znad Wisły nawet nie śniła. Rolę transportu publicznego po dziś dzień pełnią tzw. Jeepney’e – amerykańskie samochody terenowe z czasów II Wojnie Światowej.

Ostatnia kampania przeciwko HIV miała tu miejsce 20 lat temu.

Kościołów jest więcej niż szkół.

Skromny dwudaniowy obiad w ulicznej jadłodajni kosztuje dolara. Tyle samo co baton Mars.

Każdy sklep lub fastfood zagranicznej sieciówki ma ochronę uzbrojoną w strzelby.

Te lokalne są po prostu na sztywno zakratowane.

Zdarza się że w ogłoszeniu o pracę np. na stanowisku tragarza – wynagrodzeniem jest pół worka ryżu.

Grupy bezdomnych dzieci są tu tak samo powszednie jak gromady bezpańskich psów, szczurów i karaluchów. Nocami wspólnie szabrują w śmieciach, które są wszędzie.

Jeśli już o śmieciach mowa – sam parokrotnie złapałem się na tym, że coś co z daleka wziąłem za wysypisko okazało się defacto osiedlem mieszkaniowym…

Filipiny są definitywnie krajem 3ego świata. Krajem z problemami, przy których „problemy” naszego, 1ego świata są niewarte choćby najmniejszej wzmianki.

Ale miało być o malowaniu tutaj…

Po miesiącu szwendania się po kraju osiadłem w Quezon City, północnej części Metro Manilii –

20 milionowej stolicy Filipin. Przez różne zdarzenia i zbiegi okoliczności udało mi się wynająć pokój i pracownię w dość szemranej, artystycznej społeczności radykalnych chrześcijan – sympatyków prezydenta. Ewidentnie jadę na fejmie Jana Pawła II. Działam na operacyjnej ksywce „Brother Mikal” nie zdradzając się przesadnie ze swoimi poglądami względem zasad panujących w „domu” – żadnego alkoholu oraz kobiet.

Po prostu często z niego wychodzę.

Na przestrzeni 4 miesięcy spotkałem tu 3 białych. Wychodzi ¾ białasa miesięcznie.

Na ulicy wołają za mną „Hey Joe!” – z automatu uznając za Amerykanina. Innej opcji nikt specjalnie nie bierze pod uwagę. Fryzjer zapytał mnie raz czy Polska leży w Ameryce…

Przyszedł czas żeby podziałać na ulicy.

Za wszelkie przejawy wandalizmu dostaje się tu kilka dni więzienia. Jako w/w białas byłbym raczej nazbyt popularny w filipińskim pierdlu. Stroniąc od takiej popularności, postanawiam więc rozejrzeć się za pozwoleniami na upatrzone wcześniej ścianki. Inicjatywa oddolna jak Świadkowie Jehowy. Niczym domokrążca ze szkicownikiem pod pachą chodzę od drzwi do drzwi szukając właściciela posesji. Tych albo nie ma, albo nie wiadomo gdzie są, albo jak już są to udają że to nie oni. Przyparci do muru natychmiastowo zapominają angielskiego (choć w tym języku mówią tu wszyscy) lub po prostu zamykają drzwi.

Najwyraźniej poziom surrealizmu ich przerasta – biały, chce malować swoimi farbami i to za darmo.

To na pewno podstęp!

Nie reklamę, nie hasła przedwyborcze (w maju odbędą się wybory), nie slogany prospołeczne (których tu mnóstwo), nie cytaty z Biblii (których tu jeszcze więcej) tylko jakieś pierdoły!

Po kilku dniach i odwiedzeniu mniej więcej 15stu miejscówek jestem bliski poddania tematu.

Jako Świadek Jehowy sprzedający zbawienie na pewno miałbym tu lepsze wyniki.

Nagle dochodzi do przełomu. Właścicielem jednej ze ścian jest jedna z największych firm ochroniarskich. Jej pracownik kieruje mnie do biura w innej dzielnicy. Idę na spotkanie.

Po odklepaniu wyuczonej już na pamięć formułki o tym, że nie poruszam kontrowersyjnych tematów, nie nawiązuję do polityki, religii, reklamy i ogólnie jestem chodzącą miłością, pracownik biura obiecuje przedstawić mój pomysł prezydentowi (!) firmy i poleca przyjść rano następnego dnia.

Jestem punkt 9.00. Prezydenta wciąż nie ma. Czekam dwie godziny. Na portierni sensacja – białas umówiony na spotkanie z prezydentem. Kawka…herbatka.

Po trzech godzinach przychodzi szef ochrony biura. Cała gadka od nowa. Wypytuje o szczegóły.

Każe czekać. Po czterech godzinach przychodzi wiceprezydent. Przeprasza, że decyzje dziś nie zapadną, ale podobno kontaktował się już z samą górą i na jutro zostanie sporządzona umowa…

Hmm…umowa?

Kolejny dzień. Kolejny wywiad ochrony. Prezydent nadal niedostępny, ale czeka na mnie do podpisania dokument –kontrakt na czterech stronach, w którym zobowiązuję się zamalować pracę na biało jeśli którykolwiek z mieszkańców poczuje się urażony, oraz że nie będę rościł żadnych pretensji czy praw majątkowych jeśli ściana zostanie kiedykolwiek zburzona. Uścisk dłoni wiceprezydenta i zapewnienia, że to duma i zaszczyt dla ich firmy. Piękne.

A ściana trochę większa od śmietnika na Ursynowie…

Mam więc pierwszy papier. Do pełni szczęścia zostaje jeszcze zgoda na pracę na ulicy ze strony Barangay Hall (taki ratusz dzielnicowy).

Po drodze zahaczam o szkołę podstawową bo ściana tłuściutka.

Komedii ciąg dalszy.

Ochrona w szoku. Prowadzą mnie do woźnego. Woźny przerażony. Prowadzi mnie do Dyrektorki.

Po chwili wszyscy razem w jej gabinecie wgapiają się w projekty.

Dyrektor: „Mam taką prośbę – czy mógłby pan umieścić slogan żeby młodzież szanowała starszych?

I żeby jeszcze te postaci przypominały Filipińczyków – by dzieci mogły się z nimi utożsamiać”.

Ja: „Co do szacunku do starszych to wystarczy jak nie będą we mnie niczym rzucać z okien. Jeśli chodzi o te niefilipińskie, powykrzywiane postaci to niech to będzie lekcja tolerancji dla inności sama w sobie”

Przeszło.

Pędzę do ratusza.

Bareja nie nakreślił by tego lepiej:

Sekretarka prowadzi mnie do gabinetu kapitana (!). To on jest tu pierwszy po Bogu o czym świadczą jego portrety powywieszane wszędzie. Krzyże i portrety kapitana.

Wygląda jak filipiński mikro kuzyn Pablo Escobara – przyciemniane okulary w złotych oprawkach, złote sygnety, kety, włos na żel. Ogląda projekt do góry nogami.

Ogląda, cmoka. Mówi coś w Tagalogu do pięciu giermków w swojej komnacie i wszyscy jak na komendę wybuchają śmiechem. Jak na komendę cichną.


Kapitan: „Dobrze. Maluj. Pomaluj całą ulicę New York Ave!”

Ja: „Mam pozwolenie tylko na ścianę pod numerem 70.”

Kapitan: „Nieważne! Ta ulica jest na mojej dzielnicy! Uczyń ją sławną i piękną jak naga kobieta!”

Nie jestem pewien czy wywiązałem się z obietnicy.

Sława dla dzielnicy licha, a i piękno prac raczej bliżej zużytej, starej prostytutki.

Niemniej jednak chorągiewka na Filipinach została wbita, proces kolonizacji się rozpoczął…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *